Wszyscy uciekają z wyspy gdzieś na słońce, jak zwykle najpopularniejsze są Hiszpania, Grecja, Cypr. Dona jedzie za 2 tygodnie z koleżanką do Hiszpanii, obie zostawiają mężów w domu i jadą same.
I tak nie mógłbym pojechać jako że 2 moich dyrektorów, Rob (główny księgowy) i office manager Joan też wyjeżdżają i wszystko zostaje na mojej głowie. Rob zupełnie umywa ręce od mojej pracy i od kilku miesięcy sam muszę składać management accounts dla firmy. Do tej pory zawsze jednak miałem "safety net" Rob pomimo, że nie brał aktywnego udziału w robieniu management accounts był zawsze dostępny aby odpowiedzieć na jakieś pytania sprawdzic czy wszystko jest ok. W tym miesiącu będę zdany w 100% na siebie.
Jedziemy dziś na BBQ do Eli i Piotrka, nie widzieliśmy się juz parę miesięcy, jakoś tak się składa że wszystkie weekendy mamy ostatnio zajęte dobrze więc będzie spotkać się wreszcie. Będziemy ich namawiac na wyjazd na żagle z nami na wiosnę w przyszłym roku, jak dobrze pójdzie wypuścimy się na 2 tygodnie żeglowania w Grecji.
Saturday, July 14, 2007
Monday, July 09, 2007
Słony pocałunek
Wyjazd do Irlandii opóźnił się do poniedziałku ze wzgędu na paskudną pogodę w okolicach Worlds End i Irish Sea. Do Plymouth dotarłem w niedzielę wieczorem. Z pociągu odebrał mnie skipper Tom, facet około 30tki od kilku lat profesjonalnie zajmujący się żeglarstwem i Neil gość ok 40tki z pochodzenia Irlandczyk mieszkający od 20 lat w York, który postanowił wziąć rok urlopu bezpłatnego i powędrować po świecie.
W poniedziałek z rana pojechaliśmy do supermarketu zrobić zakupy na parę dni żeglowania . Przy próbie założenia genoa (foka) okazało się że trzeba wdrapać się na maszt i odblokować prowadnice która zacięła się przy samym czubky masztu. Jako najlżejszy z naszej trójki zostałem wybrany jednogłośnie na ochotnika do wchodzenia na maszt. Wciągneli mnie na czubek masztu w uprzęży na halyar'dzie (na fale). Odblokowałem foka, zwinęlismy go szybko i wyruszyliśny na morze.
Pogoda nadal była paskudna, wiatr jakies 30 wezłów czyli około 7 w skali Beauforta, wysokość fali dochodziła do 5 metrów. Po wyjściu z portu Tom podzielił wachty, dostała mi się pierwsza od 12-3 po poludniu. Otwarte morze szybko zaczęło pokazywać na co je stać. Jakąś godzinę po wyjsciu z portu Tom przygotował jakieś kanapki, w połowie jedzenia mojej, przez jacht przetoczyła się kilkumetrowa fala i kanapka niemalże rozpadła mi się w ręku. Nakarmiłem resztkami ryby, zreszta i tak nie miałem na nią ochoty gdyż od jakiegoś czasu czułem nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu.
Nigdy nie miałem jeszcze choroby morskiej ale nigdy też nie żeglowałem na dużej fali. Najpierw było to lekka senność i zmęczenie, fakt jest że nie spałem najlepiej bo dostała mi się najgorsza chyba koja więc myślałem że to tylko zmęczenie, dość szybko jednak doszły mdłości. Po 3 godzinach za sterem byłem wykończony i poszedłem spać. Tom szybko zorientował się co mi dolega i przychodził co jakiś czas pytać się jak się czuję. Po kilku godzinach stwierdził że nie ma sensu szarpać się z morzem i że przed wypłynięciem za Lands End przenocujemy na południowym wybrzeżu Kornwalii w Falmouth.
Gdy tylko zbliżyliśmy się do portu i fale nieco ustały poczułem się lepiej, Tom zapewniał że to przejdzie i jutro fala i huśtanie nie będzie mi przeszkadzało. Postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem na miasto w poszukiwaniu tabletek na chorobę morską. Było jednak dość późno i wszystkie apteki były już zamknięte więc wróciłem na jacht z pustymi rękami.
Następnego dnia obudziło mnie jakieś stukanie, okazało się że jest 7 rano, Tom już odcumował łódkę i wypływamy. Szybkie śniadanie i znów pierwsza wachta. Rzeczywiście czułem się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Znów uderzyła nas wysoka fala, szczególnie dokuczliwa w okolicach przylądku Lizard i Worlds End, co chwilę przez jach przetaczały się kilkumetrowe fale wylewając na nas dziesiątki litrów słonej morskiej wody. Czułem się dobrze przez kilka godzin jeszcze po zmianie kursu na północ. Po poludniu wiatr wzmógł się jeszcze i fale spietrzyły się jeszcze bardziej. Pomimo że wiało teraz w plecy, jachtem rzucało na wszystkie strony i ciągle ochlapywały nas fale. Znów poczułem sennośc po czym mdłości. Tom powiedział żebym się nie przejmował i wysłal mnie do koi. Chorowałem całą noc, okropne przeżycie, około 6 rano zmusiłem sie by założyć sztormiak i wyjść do kokpitu. Świerze powietrze orzeźwiło mnie troche i wysłałem Toma i Neila żeby poszli się przespać.
Stałem za sterem prawie 8 godzin, kilka razy wokół jachtu skakały stada delfinów bawiąc sie wyskakując z spiętrzonych fal, szkoda że nie miałem przy sobie aparatu by zrobić parę fotek. mniej więcej w okolicach granicy wód terytorialnych z Irlandią około mili za nami pojawiła się łódz podwodna, płyneła powoli w kierunku północno zachodnim i zniknęła równie nagle jak się pojawiła po jakichś 30 minutach. Minęliśmy po drodze 2 promy, zastanawiałem się co myślą sobie o nas ludzie na tych promach, pewnie myśleli sobie co za wariaci wypływają na morze w taką pogodę.
Tom z Neil'em obudzili się okoł 2 po południu, po sprawdzeniu pozycji Tom zarządził postój w porcie niedaleko Dublina. Po chwili ujżeliśmy brzeg Irlandii I jakies 2 godziny później zawinęliśmy do małej przystani w Arklow.
Sprawdziłem message na telefonie i zadzwoniłem do Dony żeby się nie martwiła. Jako że była środa a miałem być w pracy we wtorek zacząłem zastanawiać się czy nie uciąc mojej podróży i nie wracać do Londynu. Do celu mieliśmy jakieś 100 mil, przy dobrym wietrze to jakies 20 godzin żeglowania, Tom stwierdzil że poradzą sobie z Neilem bez problemu bo nie spieszy im sie i jak dotrą na miejsce w piątek to też dobrze. Zadzwoniliśmy do Dietera żeby załatwił bilety do Londynu i o 2 w nocy wróciłem do domu.
Zawsze chciałem spróbować wysokiej fali i silnych wiatrów, gdy rozmawiałem o tym z Markiem, naszym skipperem na Competent Crew Course, on powiedział nie spiesz sie, nie szukaj dużej fali ona cie sama znajdzie. Jego słowa sprawdziły się szybciej niż przypuszczałem. Pomimo choroby morskiej i dość wyczerpujących 3 dni ciągle ciągnie mnie na żagle i nie mogę się doczekać kolejnego słonego pocałunku morza. Dostałem też email od Marka, tym razem z Wenecji, sugeruje że może wziąłby mnie na jakieś delivery w niedalekiej przyszłości.
W poniedziałek z rana pojechaliśmy do supermarketu zrobić zakupy na parę dni żeglowania . Przy próbie założenia genoa (foka) okazało się że trzeba wdrapać się na maszt i odblokować prowadnice która zacięła się przy samym czubky masztu. Jako najlżejszy z naszej trójki zostałem wybrany jednogłośnie na ochotnika do wchodzenia na maszt. Wciągneli mnie na czubek masztu w uprzęży na halyar'dzie (na fale). Odblokowałem foka, zwinęlismy go szybko i wyruszyliśny na morze.
Pogoda nadal była paskudna, wiatr jakies 30 wezłów czyli około 7 w skali Beauforta, wysokość fali dochodziła do 5 metrów. Po wyjściu z portu Tom podzielił wachty, dostała mi się pierwsza od 12-3 po poludniu. Otwarte morze szybko zaczęło pokazywać na co je stać. Jakąś godzinę po wyjsciu z portu Tom przygotował jakieś kanapki, w połowie jedzenia mojej, przez jacht przetoczyła się kilkumetrowa fala i kanapka niemalże rozpadła mi się w ręku. Nakarmiłem resztkami ryby, zreszta i tak nie miałem na nią ochoty gdyż od jakiegoś czasu czułem nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu.
Nigdy nie miałem jeszcze choroby morskiej ale nigdy też nie żeglowałem na dużej fali. Najpierw było to lekka senność i zmęczenie, fakt jest że nie spałem najlepiej bo dostała mi się najgorsza chyba koja więc myślałem że to tylko zmęczenie, dość szybko jednak doszły mdłości. Po 3 godzinach za sterem byłem wykończony i poszedłem spać. Tom szybko zorientował się co mi dolega i przychodził co jakiś czas pytać się jak się czuję. Po kilku godzinach stwierdził że nie ma sensu szarpać się z morzem i że przed wypłynięciem za Lands End przenocujemy na południowym wybrzeżu Kornwalii w Falmouth.
Gdy tylko zbliżyliśmy się do portu i fale nieco ustały poczułem się lepiej, Tom zapewniał że to przejdzie i jutro fala i huśtanie nie będzie mi przeszkadzało. Postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem na miasto w poszukiwaniu tabletek na chorobę morską. Było jednak dość późno i wszystkie apteki były już zamknięte więc wróciłem na jacht z pustymi rękami.
Następnego dnia obudziło mnie jakieś stukanie, okazało się że jest 7 rano, Tom już odcumował łódkę i wypływamy. Szybkie śniadanie i znów pierwsza wachta. Rzeczywiście czułem się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Znów uderzyła nas wysoka fala, szczególnie dokuczliwa w okolicach przylądku Lizard i Worlds End, co chwilę przez jach przetaczały się kilkumetrowe fale wylewając na nas dziesiątki litrów słonej morskiej wody. Czułem się dobrze przez kilka godzin jeszcze po zmianie kursu na północ. Po poludniu wiatr wzmógł się jeszcze i fale spietrzyły się jeszcze bardziej. Pomimo że wiało teraz w plecy, jachtem rzucało na wszystkie strony i ciągle ochlapywały nas fale. Znów poczułem sennośc po czym mdłości. Tom powiedział żebym się nie przejmował i wysłal mnie do koi. Chorowałem całą noc, okropne przeżycie, około 6 rano zmusiłem sie by założyć sztormiak i wyjść do kokpitu. Świerze powietrze orzeźwiło mnie troche i wysłałem Toma i Neila żeby poszli się przespać.
Stałem za sterem prawie 8 godzin, kilka razy wokół jachtu skakały stada delfinów bawiąc sie wyskakując z spiętrzonych fal, szkoda że nie miałem przy sobie aparatu by zrobić parę fotek. mniej więcej w okolicach granicy wód terytorialnych z Irlandią około mili za nami pojawiła się łódz podwodna, płyneła powoli w kierunku północno zachodnim i zniknęła równie nagle jak się pojawiła po jakichś 30 minutach. Minęliśmy po drodze 2 promy, zastanawiałem się co myślą sobie o nas ludzie na tych promach, pewnie myśleli sobie co za wariaci wypływają na morze w taką pogodę.
Tom z Neil'em obudzili się okoł 2 po południu, po sprawdzeniu pozycji Tom zarządził postój w porcie niedaleko Dublina. Po chwili ujżeliśmy brzeg Irlandii I jakies 2 godziny później zawinęliśmy do małej przystani w Arklow.
Sprawdziłem message na telefonie i zadzwoniłem do Dony żeby się nie martwiła. Jako że była środa a miałem być w pracy we wtorek zacząłem zastanawiać się czy nie uciąc mojej podróży i nie wracać do Londynu. Do celu mieliśmy jakieś 100 mil, przy dobrym wietrze to jakies 20 godzin żeglowania, Tom stwierdzil że poradzą sobie z Neilem bez problemu bo nie spieszy im sie i jak dotrą na miejsce w piątek to też dobrze. Zadzwoniliśmy do Dietera żeby załatwił bilety do Londynu i o 2 w nocy wróciłem do domu.
Zawsze chciałem spróbować wysokiej fali i silnych wiatrów, gdy rozmawiałem o tym z Markiem, naszym skipperem na Competent Crew Course, on powiedział nie spiesz sie, nie szukaj dużej fali ona cie sama znajdzie. Jego słowa sprawdziły się szybciej niż przypuszczałem. Pomimo choroby morskiej i dość wyczerpujących 3 dni ciągle ciągnie mnie na żagle i nie mogę się doczekać kolejnego słonego pocałunku morza. Dostałem też email od Marka, tym razem z Wenecji, sugeruje że może wziąłby mnie na jakieś delivery w niedalekiej przyszłości.
Subscribe to:
Posts (Atom)